„Kalina miała prawdziwego farta” - tak mówiły o niej klientki. Miały rację - w końcu nie każdy może się poszczycić najlepszym salonem urody w mieście i tytułem właścicielki roku. Sama była najwłaściwszą wizytówką swojego zakładu - włosy w najmodniejszym odcieniu krzykliwego baleyage, perfekcyjnie wykonane paznokcie ze srebrzysto-złotymi zdobieniami, makijaż idealnie podkreślający wielkie niebieskie oczy i pełne usta koloru dojrzałego wina.
Do tego ubierała się gustownie, skrupulatnie dobierając szykowne dodatki i prezentując przy tym styl kobiety przedsiębiorczej, niezależnej i miastowej. Za to kochały ją kobiety i za to chciały naśladować. Pracownice również ją wielbiły, dla nich była niedoścignionym wzorem, ideałem, który potrafi jako pierwszy być w pracy i jako ostatni zeń wyjść. „Tak jak swoją atłasową garsonkę” - lubiły mawiać -„wszystko Kalina na ostatni guzik dopina ”.
Tego wieczoru, gdy już pożegnała ostatnią z manikiurzystek, właśnie ów wierzchni strój jako pierwszy zrzuciła machinalnie na krzesło. Zdjęła też uśmiech z twarzy, ten, który jakąś nadludzką siłą woli, doczepiony był do niej na te wszystkie godziny. Nacisnęła przyciski automatycznych rolet, które z minimalnym trzaskiem zamknęły zakład, odcinając ją całkowicie od świata zewnętrznego.
kobieta/MYA01404_kobieta_makijaz_ojoimages_cr.webp" width="450" />
Potem, codziennym rytuałem ruszyła na tył salonu, gdzie dokładnie za siódmą suszarką otworzyła schowek na szczotki, umieszczony pod metalową klapą. Podważyła tą naziemną szafkę, wyjąwszy najpierw jej zawartość i otworzyła drugą, niewidoczną normalnie bez tych zabiegów, drewnianą klapę. Po chwili obcasy Kaliny zaczęły stukać o powierzchnię stopni masywnej, hebanowej drabiny. Raz, dwa, trzy... dwadzieścia. Teraz tylko obrót w prawo, „klik” i ciepłe domowe światło otoczyło ją opieką. Tak, to tu czuła się jak u siebie- w bezokiennej, piwnicznej twierdzy, obitej z każdej strony litym drewnem i kolorowymi, góralskimi gobelinami.