Znowu piszę w pociągu. Muszę przyznać, że to moje ulubione miejsce i pora. Długopisu też chętnie używam, bo ma w sobie coś więcej niż klawiatura. Za oknem wrześniowe słońce bez skrupułów drwi z dzieci zamkniętych w szkolnych klasach. Szczerze powiedziawszy, wrzesień to jeden z moich ulubionych miesięcy. Wcale nie dlatego, że przestał mi się kojarzyć z powrotem do szkoły.
Nie powiem, że żal mi uczących się dzieci. Bardziej chyba żal mi rodziców. Dlaczego? Ponieważ dla nich to często dużo większy stres. Już wiem nawet, dlaczego tak się dzieje. Dla sprostowania: nie wiem, jak to jest być rodzicem. Myślę jednak, że tylko dla rodziców jasne jest, że główną konsekwencją nieodrobionej pracy domowej nie jest jedynka (zwana tez popularnie kapą, pałą, lufą...). Rodzic nie wie, że dziecko nie rozumie pojęć: „brak wiedzy”, „luka w programie”, „zaległość”. Co gorsze, nawet nie spodziewa się, że już je to dopadło. Symptomy są niewyczuwalne i (zwłaszcza wśród dzieci) nierozpoznawalne. Wśród nich należy wyróżnić: opuszczone lekcje, nieodrobione zadanie, niezaliczony sprawdzian. Pewnie jeszcze wiele innych, mniej znanych.
O ile dzieci nie dostrzegają niebezpieczeństwa, o tyle rodzice żyją w ciągłym strachu. Jako początkujący pedagog troszeczkę się powymądrzam: podejście rodziców do szkolnych obowiązków dziecka może zdziałać cuda. A wierzcie mi: ilu rodziców - tyle postaw. Jak łatwo się domyślić, są główne dwie: rodzic angażujący się oraz (czego z pewnością nikt się nie domyślał) nieangażujący się.
Skupiając się na pierwszej z wymienionych, już tłumaczę, na czym polega cud. Najprostsza i najskuteczniejsza metoda wychowawcza: metoda przykładu własnego. Innymi słowy: dziecko widzi - dziecko robi. Kiedy więc mama lub tato systematycznie siada z dzieckiem do zadania domowego, o jednym mogę zapewnić: dziecku nieszybko przyjdzie do głowy, że zadanie to coś, czego można nie odrobić.